Jechaliśmy pod górę wykutą w skale drogą. Na grzbiecie pagórka mój ojciec wstrzymał konia i zawołał rzewnym głosem, jak gdyby witał przyjaciela: – Hoczew!...[1]
W dolinie nad brzegiem rzeki płynącej do Sanu ujrzeliśmy szczątki niewielkiego zamku. Obok biały dworek i gospodarskie, dość porządne zabudowania. Dalej kościółek, karczma i chaty wzdłuż łęgu rozsypane.[2] To była Hoczew.
– Tu w tym zamku urodziłem się – rzekł mój ojciec i zdawał się więcej do siebie niż do nas mówić. – Z tej strony był pokój mojej matki... już tylko jedno okno... dalej był ganek... wszystko się zwaliło... Na środku dziedzińca stała wielka lipa... takich drzew już teraz nie widać... w jej cieniu bawiłem się będąc dziecięciem, a biegałem, swawoliłem już chłopcem... piękne było drzewo!...
Czas jakiś patrzał jeszcze w milczeniu, zdawał się robić rachunek swoich wspomnień z otaczającymi go przedmiotami. Nareszcie zsiadł z konia i nam zsiąść rozkazał, bo w skale wykutą drogą, więcej do schodów niż do drogi podobną, trzeba było ponad potok spuszczać się w dolinę Hoczwi.[3] Uszedłszy kawałek, prowadząc konia za sobą, wstrzymaliśmy się przy źródełku, co cienkim promieniem z prostopadłej wytryskało skały.
– Nie ma – rzekł mój ojciec – w całej okolicy równie dobrej wody... Tu dziećmi będąc wprawialiśmy bzowe rynewki i patrząc z daleka cieszyliśmy się, kiedy przechodnie korzystali z naszego wynalazku... Mało kto minął, żeby się z rynewki nie napił.
Te słowa ojca, jego głos rozpływający się w rozczulenie, oko pogodne, a tak pełne rzewnego uczucia, głęboko utkwiły w mojej pamięci. Przez wiele lat potem, jeżdżąc tamtędy, spuszczając się do Hoczwi, zawsze słyszałem w sobie te proste wspomnienia naszego dobrego i kochanego ojca. Nie minąłem nigdy źródełka, z uszanowaniem nachylałem głowy, aby świętego dla mnie zdroju zaczerpnąć. Kilka lat temu... teraz już kilkanaście[4]... nie potrzebowałem zsiadać z konia, droga była rozkopana, szeroka, wygodna, ale mego źródełka... mego źródełka!... odszukać nie mogłem. Pozbawiony zostałem uczucia, któregom zawsze czekał z upragnieniem jadąc w tamte strony. Uczucia wzięte dziecięcą duszą z ust ojca wyraziłem później w następującej, jednej z najpierwszych moich poezji[5]:
Ach, któż na widok swej rodzinnej wioski
Nie cofnie myśli w te chwile bez troski,
W ten cień kolebki... wiek błogosławieństwa,
Gdzie pod skrzydłem rodziców, w gromadzie rodzeństwa,
Brał tak swobodnie, tak pełen ochoty
Życia poranne pieszczoty?!
[1] Hoczew – wieś odległa 7 km od Leska, nad rzeczką Hoczewką.
[2] kościółek, karczma... – kościół z 1510 r., odnowiony w 1744 r., i charakterystyczna staropolska karczma istnieją do dziś w Hoczwi.
[3] w dolinę Hoczwi – właśc.: Hoczewki.
[4] Kilka lat temu... teraz już kilkanaście... – słowa te można by wyjaśnić tylko w ten sposób, że najpierw, w wersji brulionowej Trzy po trzy, powstałej ok. 1844 r., musiał Fredro zapisać „kilka lat temu” – a przepisując ten fragment w czystopisie ok. 10 lat później (ok. 1854 r.) wtrącił następne słowa. Ponieważ dochował się tylko czystopis tego ustępu pamiętnika, wyjaśnienie to musi pozostać jedynie domysłem.
[5] w... jednej z najpierwszych moich poezji – wiersz powstał tuż po 1821 r.