|
Ach! tak jest, miejsce urodzenia jest świętością dla serca, jest księgą, w której człowiek czyta aż do śmierci dzieje swojego szczęścia, bo dzieje lat dziecinnych. Sad za domem, ścieżka przez łąkę, kładka na strumyku, wszystko to rozdziały żywota oblanego światłem nieprzebranej miłości rodzicielskiej...
(...)
Ale wróćmy do Hoczwi. - Stanąwszy przed karczmą, mój ojciec zapytał Żyda arędarza:
- A żyje jeszcze stary Kajetan?
Na odpowiedź, że żyje, posłał po niego, pokazując nam chatkę naprzeciwko dworu, na pagórku, w której on mieszkał.
Kajetan był to strzelec i hajduk podobno, służył dworsko, w czasie kiedy mój ojciec swawolił pod wielką lipą, kiedy rynewki w skale umacniał. W roku 818 czy 819 przyszedł był odwiedzić mnie, boso z Hoczwi do Cisny
[8]
, mil trzy. Miał wówczas, jak mówił, lat dziewięćdziesiąt. Głowa jak z marmuru bez jednego włoska, broda niewielka, prawdziwie śnieżnej białości, twarz czerstwa, oko pełne, był jak jaka postać historii świętej z obrazu zdjęta. - Długo mój ojciec z nim rozmawiał, potem obdarzył i ruszyliśmy dalej.
W Baligrodzie
[9]
wypoczęliśmy koniom. Tam granica świata. Za Baligrodem wjeżdża się jak w czarne gardło. Droga i rzeka jest to jedno i toż samo, a od rzeki z jednej i drugiej strony wznoszą się czarne ściany jodeł i smereków. Cisna leży w obszernej nieco kotlinie. Folwark, cerkiew, karczma, dalej młynek i tartak ożywiają tę górską wioskę więcej niż wiele innych.
Przyjazd nasz wszakże nie w dobrą chwilę miał miejsce. Zanosiło się na słotę. Z gór czarnych kurzyło się wkoło - na co tam zwykli mawiać, że niedźwiedzie piwo warzą. Szczyty gór były całkiem zakryte, nie mogliśmy więc podziwiać pierwszą osobliwość - Łupiennik
[10]
. Ta góra podług miejscowego podania ma mieć dwadzieścia cztery kondygnacje, a z wierżchołka widać Lwów!!! Wieczór chcąc nas zabawić pan Zajączkowski, ówczasowy rządca ciśniański, wystrzelił z fuzji. Stokrotny odgłos, biegnący i wracający po górach, był dla nas zjawiskiem całkiem nowym, nawet nie przeczutym. Nie było miary naszemu zadziwieniu i zachwyceniu, dlatego wystrzelaliśmy wkrótce cały zasób prochu z arsenału pana Zajączkowskiego.
Pobyt nasz w Cisny był pełnym uciech. Wszystko dla nas było nowym, nowym dla słuchu i wzroku. Trąby z kory
[11]
johasów odzywały się czasami po górach tu i owdzie. Ton ich melodyjny, nieco jednostajnie przeciągły, powtarzany, a raczej rozciągany echem po skałach i lasach, ma w sobie coś tak swobodnego a tęsknego razem, tak stosownego do tej poważnie milczącej natury gór, że wrażenie, które od pierwszego razu na mnie uczynił, najmniej się nie starło. Odgłos tej trąby jest zawsze dla mnie prawdziwą rozkoszą, a teraz może i większą niż wówczas, bo za każdym tonem leci krocie wspomnień. Łapaliśmy pstrągi i kiełbiki, przechodziliśmy rzeczki skacząc z kamienia na kamień, a jeżeli się czasem noga ześliznęła, było to powodem do śmechu bez końca. Zwiedzaliśmy szałase po odległych górach, gdzie nas częstowano bundzem
[12]
i bryndzą. Byliśmy przekonani, że w każdym parówie musi być przynajmniej jeden niedźwiedź. W tym mniemaniu utwierdzał nas poniekąd pan Zajączkowski. Bał on się niedźwiedzi nie powoli. Powiadał nam, że przyszedłszy raz zamyślony nad jednę kładkę i podniosłszy oczy, ujrzał z drugiej strony rzeki idącego do tej samej kładki, zapewne w zamiarze przejść przez nią - ogromnego niedźwiedzia. Jak był ogromny niedźwiedź, nie trzeba mówić... rozumie się, że jak wół, jak kopica siana, i jaka jeszcze kopica!... rozumie się także, że się pan Zajączkowski przestraszył i że krzyknął, jak żaden jeszcze Zajączkowski nie krzyczał. Niedźwiedź zdziwiony, bo zapewne o czym innym myślał, wzniósł się na zadnich łapach, a przednimi klasnąwszy parę razy zszedł na bok i zostawił wolne przejście, z której to jednak grzeczności pan Zajączkowski nie uznał za potrzebę korzystać i łącząc odwagę z roztropnością wrócił spiesznie do domu. - Od tego czasu - mówił - bez szabli przy boku nie wyjdę z dziedzińca.
|