Aleksander Fredro

Trzy po trzy
(fragment)


     Jechaliśmy pod górę wykutą w skale drogą. Na grzbiecie pagórka mój ojciec wstrzymał konia i zawołał rzewnym głosem, jak gdyby witał przyjaciela: - Hoczew!... [1]

     W dolinie nad brzegiem rzeki płynącej do Sanu ujrzeliśmy szczątki niewielkiego zamku. Obok biały dworek i gospodarskie, dość porządne zabudowania. Dalej kościółek, karczma i chaty wzdłuż łęgu rozsypane.
[2] To była Hoczew.

     - Tu w tym zamku urodziłem się - rzekł mój ojciec i zdawał się więcej do siebie niż do nas mówić. - Z tej strony był pokój mojej matki... już tylko jedno okno... dalej był ganek... wszystko się zwaliło... Na środku dziedzińca stała wielka lipa... takich drzew już teraz nie widać... w jej cieniu bawiłem się będąc dziecięciem, a biegałem, swawoliłem już chłopcem... piękne było drzewo!...

     Czas jakiś patrzał jeszcze w milczeniu, zdawał się robić rachunek swoich wspomnień z otaczającymi go przedmiotami. Nareszcie zsiadł z konia i nam zsiąść rozkazał, bo w skale wykutą drogą, więcej do schodów niż do drogi podobną, trzeba było ponad potok spuszczać się w dolinę Hoczwi
[3] . Uszedłszy kawałek, prowadząc konia za sobą, wstrzymaliśmy się przy źródełku, co cienkim promieniem z prostopadłej wytryskało skały.

     - Nie ma - rzekł mój ojciec - w całej okolicy równie dobrej wody... Tu dziećmi będąc wprawialiśmy bzowe rynewki i patrząc z daleka cieszyliśmy się, kiedy przechodnie korzystali z naszego wynalazku... Mało kto minął, żeby się z rynewki nie napił.

     Te słowa ojca, jego głos rozpływający się w rozczulenie, oko pogodne, a tak pełne rzewnego uczucia, głęboko utkwiły w mojej pamięci. Przez wiele lat potem, jeżdżąc tamtędy, spuszczając się do Hoczwi, zawsze słyszałem w sobie te proste wspomnienia naszego dobrego i kochanego ojca. Nie minąłem nigdy źródełka, z uszanowaniem nachylałem głowy, aby świętego dla mnie zdroju zaczerpnąć. Kilka lat temu... teraz już kilkanaście
[4] ... nie potrzebowałem zsiadać z konia, droga była rozkopana, szeroka, wygodna, ale mego źródełka... mego źródełka!... odszukać nie mogłem. Pozbawiony zostałem uczucia, któregom zawsze czekał z upragnieniem jadąc w tamte strony. Uczucia wzięte dziecięcą duszą z ust ojca wyraziłem później w następującej, jednej z najpierwszych moich poezji [5] :


        Ach, któż na widok swej rodzinnej wioski
        Nie cofnie myśli w te chwile bez troski,
        W ten cień kolebki... wiek błogosławieństwa,
    Gdzie pod skrzydłem rodziców, w gromadzie rodzeństwa,
        Brał tak swobodnie, tak pełen ochoty
                      Życia poranne pieszczoty?!

        O! skały, zdroje, doliny i drzewa,
        Wy, w które pamięć czułą duszę wlewa,
        Świadki lat młodych, stałe przyjaciele,
        Jakże was starość lubi, jak was ceni wiele!

Przyjemniejszy szmer świerków, milszy cień topoli,
Przy których, wolni pasków i wstając powoli,
        Pierwsze stawialiśmy kroki.
        O! jakież wdzięki urocze
    Mają te szare, sterczące opoki,
    Z których bluszcz gęsty rozpuścił warkocze,
        Co krzyk dzieci powtarzały
        I łajane - nas łajały
[6] .
Jak smaczna woda zdroju, co się z góry zmyka,
Gdzieśmy groble sypali z piasku i krzemyka,
Albo bzowe rynewki umacniając w skale,
    Nieśli przechodniom ochłodę w upale. -
    A te doliny w kwiecistym ustroju,
    Te miejsca igrzysk, gonitw, czasem boju,
        Ileż wspomnień nam nie niosą!?
Tu ścinaliśmy osty, mokre ranną rosą,
Tam z białych główek strząsłszy zielone badyle
[7] ,
Pletliśmy pół dnia łańcuch, który potrwał chwilę,
A ta straszna pokrzywa, tajona krzewiną,
    Iluż łez gorżkich nie była przyczyną!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

     Ach! tak jest, miejsce urodzenia jest świętością dla serca, jest księgą, w której człowiek czyta aż do śmierci dzieje swojego szczęścia, bo dzieje lat dziecinnych. Sad za domem, ścieżka przez łąkę, kładka na strumyku, wszystko to rozdziały żywota oblanego światłem nieprzebranej miłości rodzicielskiej...

     (...)

     Ale wróćmy do Hoczwi. - Stanąwszy przed karczmą, mój ojciec zapytał Żyda arędarza:

     - A żyje jeszcze stary Kajetan?

     Na odpowiedź, że żyje, posłał po niego, pokazując nam chatkę naprzeciwko dworu, na pagórku, w której on mieszkał.

     Kajetan był to strzelec i hajduk podobno, służył dworsko, w czasie kiedy mój ojciec swawolił pod wielką lipą, kiedy rynewki w skale umacniał. W roku 818 czy 819 przyszedł był odwiedzić mnie, boso z Hoczwi do Cisny
[8] , mil trzy. Miał wówczas, jak mówił, lat dziewięćdziesiąt. Głowa jak z marmuru bez jednego włoska, broda niewielka, prawdziwie śnieżnej białości, twarz czerstwa, oko pełne, był jak jaka postać historii świętej z obrazu zdjęta. - Długo mój ojciec z nim rozmawiał, potem obdarzył i ruszyliśmy dalej.

     W Baligrodzie
[9] wypoczęliśmy koniom. Tam granica świata. Za Baligrodem wjeżdża się jak w czarne gardło. Droga i rzeka jest to jedno i toż samo, a od rzeki z jednej i drugiej strony wznoszą się czarne ściany jodeł i smereków. Cisna leży w obszernej nieco kotlinie. Folwark, cerkiew, karczma, dalej młynek i tartak ożywiają tę górską wioskę więcej niż wiele innych.

     Przyjazd nasz wszakże nie w dobrą chwilę miał miejsce. Zanosiło się na słotę. Z gór czarnych kurzyło się wkoło - na co tam zwykli mawiać, że niedźwiedzie piwo warzą. Szczyty gór były całkiem zakryte, nie mogliśmy więc podziwiać pierwszą osobliwość - Łupiennik
[10] . Ta góra podług miejscowego podania ma mieć dwadzieścia cztery kondygnacje, a z wierżchołka widać Lwów!!! Wieczór chcąc nas zabawić pan Zajączkowski, ówczasowy rządca ciśniański, wystrzelił z fuzji. Stokrotny odgłos, biegnący i wracający po górach, był dla nas zjawiskiem całkiem nowym, nawet nie przeczutym. Nie było miary naszemu zadziwieniu i zachwyceniu, dlatego wystrzelaliśmy wkrótce cały zasób prochu z arsenału pana Zajączkowskiego.

     Pobyt nasz w Cisny był pełnym uciech. Wszystko dla nas było nowym, nowym dla słuchu i wzroku. Trąby z kory
[11] johasów odzywały się czasami po górach tu i owdzie. Ton ich melodyjny, nieco jednostajnie przeciągły, powtarzany, a raczej rozciągany echem po skałach i lasach, ma w sobie coś tak swobodnego a tęsknego razem, tak stosownego do tej poważnie milczącej natury gór, że wrażenie, które od pierwszego razu na mnie uczynił, najmniej się nie starło. Odgłos tej trąby jest zawsze dla mnie prawdziwą rozkoszą, a teraz może i większą niż wówczas, bo za każdym tonem leci krocie wspomnień. Łapaliśmy pstrągi i kiełbiki, przechodziliśmy rzeczki skacząc z kamienia na kamień, a jeżeli się czasem noga ześliznęła, było to powodem do śmechu bez końca. Zwiedzaliśmy szałase po odległych górach, gdzie nas częstowano bundzem [12] i bryndzą. Byliśmy przekonani, że w każdym parówie musi być przynajmniej jeden niedźwiedź. W tym mniemaniu utwierdzał nas poniekąd pan Zajączkowski. Bał on się niedźwiedzi nie powoli. Powiadał nam, że przyszedłszy raz zamyślony nad jednę kładkę i podniosłszy oczy, ujrzał z drugiej strony rzeki idącego do tej samej kładki, zapewne w zamiarze przejść przez nią - ogromnego niedźwiedzia. Jak był ogromny niedźwiedź, nie trzeba mówić... rozumie się, że jak wół, jak kopica siana, i jaka jeszcze kopica!... rozumie się także, że się pan Zajączkowski przestraszył i że krzyknął, jak żaden jeszcze Zajączkowski nie krzyczał. Niedźwiedź zdziwiony, bo zapewne o czym innym myślał, wzniósł się na zadnich łapach, a przednimi klasnąwszy parę razy zszedł na bok i zostawił wolne przejście, z której to jednak grzeczności pan Zajączkowski nie uznał za potrzebę korzystać i łącząc odwagę z roztropnością wrócił spiesznie do domu. - Od tego czasu - mówił - bez szabli przy boku nie wyjdę z dziedzińca.



[1] Hoczew - wieś odległa 7 km od Leska, nad rzeczką Hoczewką.

[2] kościółek, karczma... - kościół z 1510 r., odnowiony w 1744 r., i charakterystyczna staropolska karczma istnieją do dziś w Hoczwi.

[3] w dolinę Hoczwi - właśc.: Hoczewki.

[4] Kilka lat temu... teraz już kilkanaście... - słowa te można by wyjaśnić tylko w ten sposób, że najpierw, w wersji brulionowej Trzy po trzy, powstałej ok. 1844 r., musiał Fredro zapisać "kilka lat temu" - a przepisując ten fragment w czystopisie ok. 10 lat później (ok. 1854 r.) wtrącił następne słowa. Ponieważ dochował się tylko czystopis tego ustępu pamiętnika, wyjaśnienie to musi pozostać jedynie domysłem.

[5] w... jednej z najpierwszych moich poezji - wiersz powstał tuż po 1821 r.

[6] łajały - odpowiadały echem.

[7] badyle - brodawnika lub mniszka. Wewnątrz puste, giętkie, pozwalające zginać się w kółka; zwykła zabawa dzieci.

[8] Cisna - wieś w Bieszczadach. Znajdowały się w tych okolicach pokłady rudy żelaznej, nb. niskoprocentowej, co skłaniało tamtejszą szlachtę do zakładania prymitywnych zresztą hut. Także Jacek Fredro, ojciec Aleksandra, miał taką "fabrykę" w Ciśnie.

[9] Baligród - miasteczko ok. 23 km na południe od Leska, także nad Hoczewką. Opisana przez Fredrę droga z Leska przez Hoczew, Baligród do Cisny, tzw. "droga baligrodzka" - to stary kupiecki szlak, sięgający wczesnego średniowiecza.

[10] Łupiennik - właśc.: Łopiennik (1069 m), jedno ze wzgórz otaczających Cisnę. Widok z jego szczytu miał pono natchnąć W. Pola do napisania Pieśni o ziemi naszej.

[11] Trąby z kory - tzw. trombity, długie z kory świerkowej, okręcone sznurkiem i oblane smołą, dają donośne brzmienie.

[12] bundz - owczy ser niewędzony.

Powrót